„Ja sama nigdy życiu, w młodości czy dzieciństwie, nie doświadczyłam niedostatku. Nie musiałam liczyć na czyjąś dobroczynność. A jednak mam w rodzinie takie wspomnienie. Mój dziadek pochodzi z Humnisk na Podkarpaciu, z rodziny wielodzietnej. Był 12 dzieckiem stelmacha (rzemieślnika robiącego koła do wozu), chłopcem bardzo utalentowanym. Koniec końców udało mu się zrobić karierę, ponieważ został profesorem medycyny, ale ilość przeszkód, które musiał pokonać, a które wynikały z biedy, była wprost niewiarygodna. Studia medyczne skończył z zaawansowaną gruźlicą, bo żeby funkcjonować na uczelni, niedojadał i niedosypiał.”
Moje wczesne lata szkolne nie były sielanką, ze względu na problemy zdrowotne, z którymi się zmagałam. Musiałam nosić buty ortopedyczne, które mnie trochę stygmatyzowały wśród rówieśników. Rodzice chcieli mnie „usadzić” przy fortepianie, żeby oszczędzać chorą nogę, dlatego zapisali mnie do szkoły muzycznej. Wiązało się to z wielogodzinnymi, mozolnymi ćwiczeniami na pianinie i występami publicznymi, których nie znosiłam. Czasy licealne były już lepsze. Odmówiłam dalszej edukacji muzycznej i poszłam do zwykłego liceum im. Joachima Lelewela na warszawskim Żoliborzu. I zaczęłam używać, ile wlezie: spełniałam się towarzysko, chodziłam na wagary, byłam zaangażowana w „działalność wywrotową” (wszystko działo się w latach 80.). Często „urywałam się” z lekcji na lewych zwolnieniach, które wypisywała mi uczynna sąsiadka-lekarka. Kiedyś napisała mi zwolnienie na 3 dni, w których zaplanowane były sprawdziany z matematyki, fizyki i chemii, a ja czas spędziłam u koleżanki z klasy na skrobaniu wielkanocnych śledzi.
Na dzisiejszą szkołę wszyscy narzekają, ale czasy się zmieniły. Nie mam na myśli poziomu nauczania, który mógł się zmienić na niekorzyść, ale sam system nauki. Będąc matką trójki już dorosłych dzieci mogę powiedzieć, że przede wszystkim jest inne podejście do człowieka. System edukacyjny daje dzieciom dużo więcej wolności, a rodzicom - możliwość wyboru szkoły, która byłaby jak najlepiej dopasowana do potrzeb ich dziecka. Są szkoły prywatne, ale nie tylko, w których ogromny nacisk kładzie się na rozwijanie kreatywności i talentów młodych ludzi. Każdy uczeń traktowany jest zdecydowanie bardziej indywidualnie niż za moich czasów. Nie ma też takiej biedy, jak za czasów mojego dziadka. Teraz największa nędza gromadzi się na korytarzach galerii handlowych wielkich miast i jest to nędza intelektualno-emocjonalna. Taką biedę spotkałam, na przykład, w jednej z bibliotek dziecięcych na warszawskiej Pradze. Na spotkaniu autorskim dla kilkuletnich dzieci – potencjalnych czytelników moich książek – nie byłam w stanie nawiązać z nimi kontaktu. One po prostu nie rozumiały tego, co do nich mówię, nie było żadnego punktu zaczepienia. A z drugiej strony, ponieważ dużo jeżdżę po Polsce, spotykam fantastyczne dzieciaki z wiejskich szkół. I myślę, że należy im się jakieś wyrównanie szans, które właśnie proponuje Fundacja Świętego Mikołaja ze swoim programem stypendialnym.
Kiedyś moja mama wszystkie pieniądze, jakie miała, przekazała na nowy smyczek młodemu, zdolnemu muzykowi. Wiadomo, że nikt nie robi takich rzeczy codziennie, bo nikt nie ma takich możliwości, ale to co się robi w odruchu serca, w pojedynczych sytuacjach, równie dobrze można robić zorganizowanymi działaniami, w uporządkowanych strukturach jakiejś organizacji. I dlatego zostałam Ambasadorką programu Stypendia Świętego Mikołaja w państwa Fundacji.
Działania fundacyjne to jest kropla w morzu potrzeb społecznych. Każdy chyba ma w sobie taką potrzebę, żeby choć trochę zmienić świat na lepsze. Podoba mi się w tym programie, że dać nie oznacza ofiarować stu procent, tylko pobudzić do aktywności własnej, społecznej. I jeśli chociaż jedno dziecko, dzięki otrzymanemu stypendium, zbuduje lepsze życie, to wygraliśmy wszyscy. My jako społeczeństwo, jako naród, jesteśmy na tyle mocni, na ile mocne są jego najsłabsze ogniwa. W związku z tym jego najsłabsze ogniwa trzeba wzmacniać, po to żeby nasza ogólna siła była większa.
Solidarność rozumiem przede wszystkim jako wspólny cel. Widzę, że ktoś patrzy w tym samym kierunku co ja, ale nie ma tyle sił co ja, więc podam mu rękę i pomogę wyrównać krok, żebyśmy szli razem w mniej więcej równym tempie.