- Pamiętają bombardowanie, głód, nie mają żadnych przyjemności, dobrych wspomnień. U nas odrabiają lekcje, grają w piłkę, tańczą. Przez chwilę wierzą, że mogą wyrosnąć z tej strasznej wojny - opowiada Adel Janji z syryjskiej organizacji Hope Center, która razem z polską Fundacją Świętego Mikołaja pomaga dzieciom z Aleppo.
Zapraszamy do lektury wywiadu autorstwa Marty Urzędowskiej, który pierwotnie ukazał się 17.11.2019 r. na portalu Wyborcza.pl
Marta Urzędowska: Jak się dzisiaj żyje w Aleppo?
Adel Janji, szef działu komunikacji syryjskiej organizacji charytatywnej Hope Center: To nadal bardzo niebezpieczne miejsce. Niby największe walki ustały w 2016 r., kiedy rząd odbił miasto z rąk rebeliantów, ale nawet dzisiaj rano słyszeliśmy walki ulicę dalej. W miejscu, w którym pracowałem przed wojną jako inżynier środowiska, spadło dziesięć pocisków artyleryjskich. Ludziom na Zachodzie wydaje się, że syryjska wojna się skończyła, a dla nas ona ciągle jest tuż za rogiem. Już nawet nie wiemy, kto dokładnie walczy, ale i tak płacą cywile.
Pamiętamy koszmarne zdjęcia Aleppo zrównanego z ziemią. Nadal to tak wygląda?
- Zależy gdzie. Miasto jest podzielone na dwie części – zachodnia, która była w rękach reżimu, jest zniszczona tylko częściowo. Wschodnia, o którą toczyły się zacięte walki, leży w ruinie. To smutne, bo Aleppo było przed wojną finansową stolicą Syrii, większość liczących się w biznesie Syryjczyków wywodzi się właśnie stąd. Jasne, są jakieś prace, odbudowa, naprawiane są drogi, ale to kropla w morzu, bo zniszczone jest wszystko – bloki, szpitale, szkoły, place zabaw.
We wschodniej części miasta nie działają wodociągi i sieć energetyczna. Ludzie korzystają z płatnych generatorów oraz zbiorników na wodę. Zamknięte są szpitale, większość szkół. Mieszkańcy korzystają z infrastruktury w zachodniej części miasta albo z pomocy organizacji humanitarnych, które dostarczają najbardziej podstawowe usługi – jak choćby małe polowe przychodnie.
W zachodniej części jest lepiej – od kilku miesięcy jest nawet woda w kranach, bywa prąd. Działają największy szpital Ar-Razi, niektóre szkoły i uczelnie. Ale wszędzie rozpaczliwie brakuje pieniędzy, materiałów, leków – wszystkiego.
Nie ma pracy, ludzie są bez grosza, nie mają czym ogrzewać mieszkań. Brakuje nawet na jedzenie – znam takich, którzy nie dojadają, żeby móc nakarmić dzieci.
le osób żyje w takich warunkach?
- Przed wojną, wliczając przedmieścia, żyło tu pięć milionów mieszkańców, to było najludniejsze miasto Syrii. Co najmniej połowa zginęła albo uciekła, ale jednocześnie do Aleppo cały czas przyjeżdżają ludzie z innych prowincji. To wydaje się absurdalne, skoro tak tu niebezpiecznie i wszystko jest zniszczone, ale po prostu są miejsca, gdzie jest i tak gorzej. Jak w Idlibie czy w Kamiszli, gdzie po ostatniej tureckiej ofensywie zrobiło się bardzo niebezpiecznie – stamtąd przyjeżdżają tysiące rodzin jeszcze bardziej zdesperowanych niż my.
Trudno jest oszacować liczbę mieszkańców, ale myślę, że to na pewno ponad 2 miliony.
Hope Center, gdzie pracujesz, współpracuje z polską Fundacją Świętego Mikołaja, razem pomagacie dzieciom. Co robicie?
- Stworzyliśmy ośrodki, tzw. homework rooms, w zachodniej i wschodniej części miasta, w każdym mamy około 80 dzieci. To jakby świetlice, bo dzieci w Aleppo nie mają żadnych atrakcji, zajęć – dosłownie nic. Nie ma placów zabaw, miejsc, gdzie mogłyby uprawiać sport. Do nas mogą przyjść chociaż odrobić lekcje, pobawić się, nauczyć czegoś nowego. Mamy warsztaty z gotowania i pieczenia, z malowania, gry na instrumentach. Są zajęcia sportowe – piłka nożna, taniec, koszykówka, nawet jazda konna.
To niesłychane, jak bardzo tego potrzebują. Te, które do nas przychodzą, mają 6-14 lat, czyli wszystkie pamiętają wojnę, bombardowanie, głód. Wiele z nich latami nie mogło chodzić do szkoły, czasem całymi miesiącami nie wychodziły z domu. Do dziś nigdzie nie wyjeżdżają, nie mają żadnych miłych doświadczeń, dobrych wspomnień. Nic, tylko cierpienie, nuda, przemoc. Niektóre same zaczynają ją stosować, bo są zagubione, nie radzą sobie z traumą.
Pomagacie im się z nią uporać?
- Staramy się, ale brakuje nam psychologów, a te dzieci potrzebują prawdziwych fachowców. Robimy, co możemy, mamy pracowników społecznych, ochotników, którzy próbują jakoś pomóc tym dzieciom uciec od wojny, od przemocy. To trudne, szczególnie że każdy z nas boryka się z traumą, podejrzewam, że nie ma w Aleppo człowieka, który nie potrzebowałby pomocy psychologa.
Nasze ośrodki we wschodniej i w zachodniej części miasta mocno się różnią. We wschodniej potrzebna jest bardziej podstawowa pomoc, bo dzieci tam nie mają nic – w ośrodku dostają mundurki, tornistry, książki, mają podstawowe zajęcia.
To dzieci, które często nie chodzą do szkoły, bo pracują – niektóre po siedem-dziesięć godzin dziennie. Są traktowane jak dorośli, wykonują równie ciężką pracę, za to dostają mniej pieniędzy. Rozmawiamy z ich rodzinami, z pracodawcami, próbujemy nakłonić, by dali dzieciom parę godzin na szkołę albo chociaż na przyjście do nas; ale bywa ciężko, bo często zarobki tych dzieci to dla rodziny ważne źródło utrzymania.
Jak żyje dziecko bez szkoły, czasu wolnego, przyjaciół?
- Ostatnio rozmawiałem z 11-latkiem, który do nas wpadł. Był zdenerwowany, widać było, że bardzo się spieszy. Kiedy spytałem, czy musi iść do szkoły, odpowiedział, że nigdy do niej nie chodził, ale musi lecieć do pracy w warsztacie, bo szef się wścieknie.
Teraz mamy 11-latka, który do niedawna pracował po 10 godzin dziennie. Omar Sakka nie chodził do szkoły, nie miał czasu na nic innego. Zmusiliśmy jego szefa, żeby puszczał go do nas na dwie godziny – jasne, że to mało, ale dobre i to. Omar nauczył się grać na tabli, ma przyjaciół, gra w piłkę, uczy się angielskiego, marzy o powrocie do szkoły. Wcześniej był ciągle wściekły, nie miał kolegów, uciekał się do przemocy, teraz coraz lepiej funkcjonuje w grupie.
Nie zawsze chodzi tylko o pracę. 11-letnia Lamia Mahmud Adżuz poskarżyła się nam niedawno, że matka znalazła jej męża. Rozmawialiśmy z tą kobietą, tłumaczyliśmy, że dziewczynka jest za młoda, że musi się uczyć. Skończyło się dobrze, matka dała się przekonać, ale bywa różnie.
To frustrująca praca?
- Kiedy nie możemy dziecku pomóc, to bardzo trudne. Ale są też dobre momenty. W ośrodku w zachodnim Aleppo, gdzie są dzieci w nieco lepszej sytuacji i nie musimy zaspokajać ich najbardziej podstawowych potrzeb, uczymy je myśleć o przyszłości. To niesamowite patrzeć, jak rozkwitają, jak uczą się marzyć.
Pomagamy im w nauce, organizujemy dodatkowe zajęcia z matematyki i angielskiego. Zaczynają wierzyć, że mogą pójść na studia, opowiadają, że chcą być lekarzami, inżynierami, snują plany, jak będą kiedyś odbudowywać Aleppo. Powtarzamy, że mogą wyrosnąć z tej strasznej wojny, że jest nadzieja na normalną przyszłość, i one zaczynają wierzyć, że to możliwe.
Choć sami nie wiemy, czy te marzenia się spełnią, cieszymy się, że choć na chwilę zobaczyły światełko w tunelu.
Trzy lata temu Aleppo nie schodziło z czołówek światowych mediów, ludzi poruszały zdjęcia zrujnowanego miasta i zagłodzonych mieszkańców. Dzisiaj ktoś jeszcze o was pamięta?
- Dostajemy pomoc od ONZ, są też inne organizacje, jak choćby Fundacja Świętego Mikołaja czy Caritas, ale smutna prawda jest taka, że Aleppo nie przebija się już do mediów. Ludzie naprawdę uwierzyli, że mają tę wojnę z głowy, a Syryjczycy jakoś sobie poradzą.
To zły moment, żeby nas opuścić, bo dzisiaj potrzebujemy pomocy jak nigdy. Próbujemy się podnieść, odbić od dna, ale mało kto wyciąga do nas rękę. Jedyne, co możemy robić, to prosić o pomoc i liczyć, że świat jeszcze raz sobie o nas przypomni.
ALEPPO WCIĄŻ CZEKA NA POMOC
Chcesz pomóc? Przekaż darowiznę online: www.mikolaj.org.pl/aleppo lub przelewem na konto: Fundacja Świętego Mikołaja, numer 37 2130 0004 2001 0299 9993 0002 z dopiskiem „darowizna na pomoc dzieciom w Aleppo"
Wywiad autorstwa Marty Urzędowskiej pierwotnie ukazał się 17.11.2019 r. na portalu Wyborcza.pl