"Stypendia są bardzo potrzebne, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy rozwarstwienie ekonomiczne jest tak ogromne. Dzieci z biednych rodzin, nawet jeżeli są zdolne, nie pójdą dalej się uczyć. Nasze państwo nie jest zbyt prężne we wspieraniu słabszych. Trzeba wyrównać te szanse i pomagać jak kto może. Nie trzeba fundować całego stypendium, ale gdyby tak skrzyknęło się parę osób to wtedy grosz do grosza i uzbiera się spora sumka. Z całego serca popieram program Stypendia św. Mikołaja!
Szkołę podstawową ukończyłem na Śląsku, w Godowie nad Olzą. Wioska leży pomiędzy Jastrzębiem Zdrój a Wodzisławiem. To mała miejscowość, ale bardzo stara. Niedawno obchodzono 700-lecie. Moja rodzina jest zapisana w księgach parafialnych od XVII wieku. Moje dzieciństwo to zupełnie inne czasy. Przedwojenne. Także te realia były zupełnie nieprzystające do tego, co jest teraz. Było nas sześcioro rodzeństwa i jak to na wsi - bieda aż piszczała. Ojciec pracował na kopalni, a po pracy obrabiał jeszcze kawałek pola, żeby coś z tego było, żebyśmy mogli wyżyć.
Do szkoły chodziłem częściowo przed wojną, a potem w czasie wojny. Po 39. roku była to szkoła niemiecka. Już po wojnie poszedłem do szkoły średniej - dwuletniego Uniwersyteckiego Studium Przygotowawczego. Po jego ukończeniu mogłem iść bez egzaminów na każdą uczelnię, poza szkołami artystycznymi. Mój polonista namawiał mnie jednak do pójścia do szkoły aktorskiej. Ale ja najpierw poszedłem na Politechnikę do Gliwic. Wytrzymałem miesiąc i odszedłem, ale nie ze względu na opór materii. Ciągnęło mnie do aktorstwa. Jeszcze w Studium Przygotowawczym mieliśmy taki amatorski teatr rapsodyczny, graliśmy poezję romantyczną. Prowadził go nasz polonista, wspaniały człowiek.
W 1950 roku poszedłem do Warszawy na PWST. Zdawałem w prywatnym mieszkaniu profesora Aleksandra Zelwerowicza. Był on wtedy dziekanem PWST i mógł przyjąć jedną osobę, bez zbierania całej komisji. Wybrał właśnie mnie.
Po tym jak zdałem na PWST była burza w rodzinie, dla moich rodziców bycie artystą nie oznaczało zajęcia dla poważnego człowieka. Ojciec zdecydowanie się sprzeciwiał. W tamtych czasach, aktorstwo kojarzyło się z biedą, a nie z zawodem z którego można utrzymać siebie i rodzinę. Ojciec patrzył na świat artystyczny w kategoriach dziewiętnastowiecznych - jako na grupę komediantów wędrujących z miejsca na miejsce i przymierających głodem. Było nawet takie niemieckie określenie "Hungerkunstler" czyli artysta głodu. Pamiętam to do tej pory. Później jak już przyszły pierwsze efekty mojej pracy aktorskiej, to się zmieniło. Ojciec mówił nawet, że talent mam po nim. Także było zabawnie.
Solidarność jest pojemnym słowem. Dla mnie oznacza przede wszystkim to, że osoby które mogą, mają taką możliwość wspierają uboższych. Żeby być solidarnym z innymi."