Henryk Łaskarzewski, prezes Uczniowskiego Klubu Sportowego „Orlik” z Przemyśla, od lat pracuje z dziećmi i młodzieżą. Przez jego ręce przewinęło się wielu piłkarzy, którzy teraz grają nawet w ekstraklasie. W 2015 r. wygrał w plebiscycie Podkarpacka Nike na najlepszego trenera i wychowawcę oraz otrzymał tytuł Animatora Roku. Na wiosnę 2022 r. w odpowiedzi na akcję „Fundacji Świętego Mikołaja” utworzył przy Orliku Przystań dla dzieci i młodzieży z Ukrainy, która działała nieprzerwanie przez 6 edycji programu aż do jego zakończenia. Pan Henryk opowiada nam o Przystani, jej działalności - sukcesach, bolączkach - i o jej podopiecznych
Przystań UKS Orlik Przemyśl funkcjonowała bez przerwy przez 6 edycji programu, i w roku szkolnym, i w czasie wakacji. Co stało się największym sukcesem tego przedsięwzięcia?
Moim zdaniem największym sukcesem jest rzeczywista, realna integracja polskich i ukraińskich dzieci. I to przez tak długi i niełatwy okres. One pochodzą z różnych domów i na przestrzeni czasu zaczęły inaczej postrzegać swoich rówieśników ukraińskich. A za nimi ich rodzice. Dzieciom jest łatwiej niż dorosłym przejść taki reset mentalny. Jestem przekonany, że, gdyby to poszło w stronę takiej spontanicznej, naturalnej integracji, a nie wymuszonej, narzuconej z góry, byłoby dużo lepiej. Sądzę, że prawdziwa integracja nie ma nic wspólnego z taką sytuacją, że ukraińskie dzieci są prowadzone przez nauczycieli z Ukrainy. Jeżeli chcemy mówić o integracji pełnej, to dzieci ukraińskie powinny być prowadzone przez Polaków, a nasze dzieci, jeśli miałyby możliwość za 5-6 lat wyjechać na Ukrainę, to muszą być prowadzone przez Ukraińców. I wtedy będzie ten proces zachodził naturalnie. My nie możemy się zamykać w kokonach. Bo inaczej powstaną takie getta narodowościowe jak na zachodzie Europy.
Ile dzieci przewinęło się przez Przystań przez te 2,5 roku? Czy dużo było przed wojną dzieci i rodzin ukraińskich w Przemyślu?
Przemysł jest miejscem szczególnym - miastem na pograniczu. Mamy przecież tutaj szkołę z językiem ukraińskim i przed wojną było u nas niemało dzieci ukraińskich. Ale po 24 lutego to była fala. Ten czas był tak burzliwy, pełen niezapomnianych chwil, że można by było film fabularny nakręcić. W początkowym okresie przewijały się tutaj setki dzieci. Byliśmy jednym z pierwszych klubów, który odpowiedział na apel o pomoc Polskiego Związku Piłki Nożnej, ale i również na propozycję Fundacji Świętego Mikołaja na utworzenie Przystani. To był czas olbrzymiego chaosu, a rotacja dzieci tak dynamiczna, że podając każdą liczbę nie byłbym rzetelny. Próbowaliśmy je jakoś zliczyć, ale kiedy jednego dnia zrobiliśmy listę, to na drugi dzień była już ona nieaktualna – dzieci z poprzedniego dnia już nie było. Ale nie ma się czemu dziwić. Ci ludzie nie wiedzieli, nikt nie wiedział, powiem więcej - świat nie wiedział - jak się to potoczy. Sądziliśmy, że ten konflikt będzie krótkotrwały, a trwa do dzisiaj i za bardzo nie ma pomysłu, co z tym zrobić.
W pierwszej edycji Przystań objęła opieką 20-ro dzieci. W ostatnim czasie była ich ponad setka. Zawsze proporcje narodowościowe były zachowane: pół na pół.
To wasza Fundacja wpadła na ten pomysł, który mi osobiście bardzo zaimponował, że dzieci polskie proporcjonalnie korzystały z pomocy, tak samo jak dzieci ukraińskie. Przystanie to był projekt, który na równi miał dotyczyć zarówno polskich, jak i ukraińskich dzieci. Takie wspólne działania integracyjne. Dlatego dla nas najważniejsze było to, żeby dzieci z Ukrainy, szczególnie w tym początkowym okresie, czuły, że Przystań to jest ich drugi dom, żeby miały tu oparcie. I po tych 6-ciu edycjach, odnoszę wrażenie, że tak się stało. Dzieci tu przychodzą, bawią się, umawiają. Tu już nie ma różnic, nie ma barier, nie ma jakiś grupek. To jest właśnie to, co osiągnęliśmy. Mieliśmy integracyjną wieczerzę z łamaniem opłatka, obecni byli księża dwóch obrządków. Jednego z nich później spotkałem, nie poznałem go, bo był po cywilnemu, a on mnie poznał, uściskał i powiedział, że dzieci na religii opowiadają tylko o Orliku. Dla mnie to jest wyróżnienie. One identyfikują się z Orlikiem, to jest ich miejsce. Poza domem, idą na swojego Orlika, bo tu się mają gdzie bawić, czuć bezpiecznie, swobodnie i przychodzą jak do siebie. I to widać. Mamy trochę takich osób, które gdzieś się rozpierzchły po świecie, a teraz do nas piszą ze Stanów Zjednoczonych, Australii. Przysyłają zdjęcia z pozdrowieniami. Przychodzę na Orlik i pokazuję chłopakom. „Popatrzcie Denis z Lwowa wysłał nam pozdrowienia z Waszyngtonu…”. Czyli nie zapomniał i było mu tu dobrze. Nie wiem, na ile to będzie długotrwałe, ale mam poczucie, że wykonaliśmy świetną robotę.
A co sprawiało największą trudność na początku działania Przystani, a co teraz pod koniec jej funkcjonowania?
Na początku była do nas duża nieufność dzieci i rodziców wynikająca na pewno ze strachu, z tego, co będzie. Z braku jakiegoś czytelnego jutra. Natomiast obecni rodzice, w większości ci sami, co na początku, teraz traktują nas jak rodzinę.
Czego się nie udało zrobić? Czego Pan żałuje?
Wielokrotnie pisałem, prosiłem i zamęczałem Was, żeby w ramach integracji, móc przewieźć dzieciaki na dzień, dwa, na drugą stronę granicy, niedaleko do Mościc, gdzie mamy wielu przyjaciół, może do Lwowa. Tego mi brakowało. Bo jeśli mówimy o dwóch częściach, a integracja, jak sama nazwa wskazuje, integruje, łączy dwie części zespołu, to brakowało mi tej jednej części, żebyśmy wszyscy wspólnie zwiedzili Ukrainę, tak jak zwiedziliśmy całe Bieszczady. To byłoby takie dopełnienie całości i wtedy integracja byłaby pełna. Ale rodzice nie wyraziliby mi zgody. W tych czasach byłoby to szaleństwem.
A co było największym zaskoczeniem w czasie działalności Przystani?
Pozytywnie zaskoczył mnie odbiór siebie nawzajem polskich i ukraińskich dzieci. Myślałem, że będą większe różnice, podziały, że będą dominowały jakieś skostniałe stereotypy, co nie sprzyja budowaniu dobrej atmosfery. W międzyczasie były też różne tarcia, nieporozumienia, protesty rolników. O tym się przecież rozmawiało w domach. I mimo tych wszystkich negatywnych spięć, doprowadziliśmy do tego, że dzieci są ze sobą i że się lubią. Gdy byliśmy teraz na obozie, graliśmy wszyscy w jednej Drużynie Świętego Mikołaja, a dzieci tworzyły jedną całość. Czy grał Denis czy Ivan, Robert czy Jaś. Przegrywali, wygrywali, razem płakali i starali się rozwiązywać swoje problemy razem. Starali się już sami dzielić i mieszać. Nie było tak, że w jednym pokoju śpią sami chłopcy z Ukrainy, a w drugim z Polski. Integracja ma być ich integracją, rzeczywistą, a nie sterowaną. Ja patrzyłem z boku, obserwowałem, ale nie chciałem się mieszać. Integracja powinna należeć tylko do dzieci, my dorośli możemy się tylko przyglądać. Bo one najlepiej wiedzą, czują i to robią. W taki prawdziwy sposób, jak to ma wyglądać.
Czy i jak zmieniła się sytuacja dzieci i młodzieży z Ukrainy, które znalazły Przystań w Orliku, od wybuchu wojny?
Jeśli chodzi o obszar materialny, to jest olbrzymi przeskok. Po ubiorze już Pani nie odróżni, które dzieci są jakiej narodowości. Przynajmniej u nas trafiłem na takich rodziców, opiekunów, którzy dbają o dzieci i szukają różnych alternatyw, żeby te dzieci kształcić. Na początku było dużo dzieci, które się uczyły on-line. Natomiast ostatnio, ten margines był już bardzo mały. Dzieci są zadbane, świetnie ubrane, regularnie, bardziej regularnie niż polskie, przychodzą na zajęcia. Doceniają, że trener przychodzi i poświęca im swój czas. A dzieci ukraińskie mają w tej chwili dużo więcej możliwości innych zajęć niż na początku, np. poprzez fundacje, szkoły, jednostki samorządu terytorialnego.
Dostrzegł Pan również zmiany emocjonalne?
Bardzo na plus. Dzieci nie reagują nerwowo, są bardzo spokojne. Jest wyciszenie. Kiedyś jak się wspomniało o rodzicach, to zaraz się wycofywali, zaraz był smutek. Widziałem po ich twarzach. Dlatego starałem się unikać rozmów np. na temat świąt, Dnia Mamy, Dnia Taty. Ale teraz, gdyby Pani przyjechała, to nie odróżniłaby Pani, poprzez zachowanie, dzieci ukraińskich od dzieci polskich. A kiedyś to zdecydowanie, od razu, nie trzeba było być specjalistą. Dzieci ukraińskie były wystraszone, nie odzywały się. Był duży problem z dziewczynkami i dlatego zrobiliśmy zajęcia taneczne, żeby je trochę rozruszać. Bo na zajęciach plastycznych dochodziło do takich scen, że dziewczynki wpadały nagle w histerię, był krzyk, płacz, trzeba było je wyciszyć, uspokoić, a rodzice skarżyli się, że córki budzą się w nocy i piszczą ze strachu. To są przeżycia traumatyczne. Mówimy, że jak człowiek ma złamaną nogę, to ona mu się zrośnie. Ale z głową jest inaczej. Nie wiadomo czy zarośnie, zabliźni się, czy zapomnimy, to co przyniosło nam ból. Tego nikt nie wie. Liczyłem na to, że dziewczynki się bardziej otworzą. U chłopców szło to lepiej - szybciej i sprawniej. Natomiast dziewczynki zawsze starały się przebywać w swoim gronie. I z nimi był większy kłopot. Może dlatego, że zajęcia w Orliku dedykowane są przede wszystkim chłopcom i chłopcy stanowią 90 proc. uczestników naszych zajęć. A dodatkowo większość naszych dziewcząt wchodzi albo już jest w wieku dojrzewania.
Czy Orlik nadal będzie Przystanią dla dzieci (mimo, że już bez wsparcia Fundacji)? Czy będziecie szukać jakiś innych sponsorów, darczyńców, aby zajęcia i wyjazdy mogły być dostępne dla wszystkich dzieci, niezależnie od ich sytuacji rodzinnej czy finansowej?
Oczywiście. Nawet jeśli się skończy dofinansowanie, nadal będziemy grali pod nazwą Drużyny Świętego Mikołaja. Będziemy funkcjonować, ale to nie będzie już na taką skalę jak z Wami. Dzięki Waszemu wsparciu odwiedziliśmy Warszawę 3 razy. Byliśmy w Krakowie, Trójmieście, zjechaliśmy Bieszczady. Całe wakacje bawiliśmy się z dzieciakami. Ale nie było już obiadów, nie było wyjść na basen i innych atrakcji. Ale nie jesteśmy bezradni. Część ludzi nam autentycznie pomaga.
Jakie rady ma Pan dla tych, którzy zamierzają nadal pomagać uchodźcom i ich rodzinom?
Muszą się uzbroić w cierpliwość. Ten ostatni okres jest ciężki. Zaczyna dominować taka postawa niezadowolenia i znużenia: ile można pomagać? A potrzebującym zawsze trzeba pomagać. Nie rozumiem, gdzie leży granica. Do pierwszego dnia miesiąca będziemy pomagać, a drugiego już nie? To jest bardzo przykre i zderzam się z tym coraz częściej. Jak można nie podać ręki komuś, kto jest w potrzebie?
Szczególnie, że sytuacja Ukraińców nie jest klarowna.
Tak, o tym już mówiliśmy. Oni stoją cały czas na rozdrożu. Wierzę, że 90 albo nawet 99 proc. z nich chciałoby wrócić do siebie. Może dużo biedniej by żyli, ale mieliby jakiś cel. A tu nie wiadomo: siedzieć tu, czy nie, brać obywatelstwo czy nie. Obawiam się, że wojna na Ukrainie jeszcze długo potrwa. To będzie taki constans. No i jak można mówić o rodzinie w takich okolicznościach? Trzeba też zrozumieć Ukraińców, że oni są już tu ponad 2 lata i oni dalej nie wiedzą, co ze sobą zrobić, w którym kierunku pójść. To nie jest zdrowa sytuacja.
Bardzo dziękuję Panu za rozmowę.
Ja Wam również bardzo dziękuję. Mam już swoje lata, ale czegoś takiego nie doświadczyłem. Naprawdę jesteście fajną instytucją, która trafiła w sedno, która naprawdę wielu dzieciakom pomogła i podkreślam: nie tylko ukraińskim, ale i polskim dzieciom. Zawsze możecie na nas liczyć. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony, że mogliśmy pomóc razem tylu dzieciakom, że nadal jesteście czynni, a nie że wszystko się urywa, bo coś tam się kończy. Nic się nie kończy. Życzę wam, żebyście mieli dużo zapału, środków i pomagali dzieciom na całym świecie. A my będziemy się dalej bawić i grać już jako Drużyna Świętego Mikołaja.