Wojna na Ukrainie trwa już tysiąc dni. Rozmawiamy z Kają Prusinowską, współtwórczynią jednej z naszych Przystani Świętego Mikołaja, która została otwarta na wiosnę 2022 roku w Miejskim Domu Kultury w Mławie.
Czy mogłaby Pani powiedzieć parę słów o sobie. Jest Pani z wykształcenia muzykiem? Wiem, że prowadzi Pani zajęcia muzyczne dla dzieci….
Z wykształcenia jestem pedagogiem, ale właściwie zajmuję się etnopedagogiką, czyli pracą z dziećmi w oparciu o folklor. To jest moja dziedzina i takie zajęcia prowadzę w różnych miejscach. Mój mąż jest muzykiem. Wspólnie prowadzimy teatr muzyczny, dla którego piszę scenariusze i z którym występujemy na mniejszych bądź większych scenach, zawsze wciągając do zabawy dzieci. Mąż ma również zespół muzyczny, „Janusz Prusinowski Kompania”, jest też dyrektorem artystycznym Festiwalu Muzycznego „Wszystkie Mazurki świata”, na którym ja prowadzę część familijną czyli „Małe Mazurki”. Festiwal od wielu, wielu lat odbywa się w Warszawie i zapraszamy na niego muzyków z Ukrainy, Białorusi, z Litwy. Mamy stamtąd znajomych, którzy zajmują się muzyką tradycyjną w sposób niesceniczny - badają korzenie, najstarsze formy folkloru. W trakcie festiwalu odbywa się wiele warsztatów muzycznych, tanecznych, wokalnych. Muzykę taneczną gramy do tańca, a nie „do posłuchu”. Od lat współpracujemy również z Mławskim Domem Kultury, z którym realizujemy różne projekty edukacyjne, regionalistyczne o kulturze i tradycji Mazowsza Północnego. W Mławie z rodziną mieszkam od wielu lat.
Dwa i pół roku temu Miejski Dom Kultury w Mławie, z którym jest pani związana, odpowiedział na ogłoszenie naszej akcji „Przystań Świętego Mikołaja” i ówczesna pani koordynator, Ewa Koźlakiewicz, utworzyła Przystań dla dzieci i młodzieży z Ukrainy. Pani aktywnie uczestniczyła w tych działaniach. Przystań funkcjonowała bez przerwy przez 5 edycji programu i w roku szkolnym, i w czasie wakacji. Co stało się największym sukcesem tego przedsięwzięcia?
Największym sukcesem było to, że w ogóle Przystań powstała, że była pewna ciągłość, kontynuacja, że staraliśmy się odpowiadać na bieżące zmiany i potrzeby, które zmieniały się dosyć dynamicznie. Sukcesem było to, że mieliśmy możliwość pracy z dziećmi z Ukrainy, które przyjeżdżały do nas, niektóre na krótko, inne na dłużej i że w Mławie, która jest miastem 30 tys., udało się zorganizować taką pomoc. Sukcesem jest to, że to się po prostu działo, że udało nam się przez te 2,5 roku pracować, mimo różnych trudności.
A jakie były trudności?
Jakby je tak pogrupować, to według mnie największą trudnością była sama sytuacja, która jest sytuacją tragiczną, na którą nikt nie był przygotowany. Tak przecież było w całej Polsce. To były ogromne rzesze ludzi, które zaczęły napływać do naszego miasta. Bardzo szybko został zorganizowany punkt pomocy rzeczowej, w zasadzie w ciągu kilku dni zorganizowano magazyn, w którym były posortowane rzeczy do rozdawania. Ale w pewnym momencie ta fala uchodźców była tak duża, że jeszcze przed 1. edycją Przystani, przed nawiązaniem współpracy z państwa Fundacją, otworzono w Mławie hale sportowe, które udostępniono uciekinierom. Zorganizowano 24-godzinne dyżury po to, aby zawsze był ktoś obecny, bo ludzie mogli pojawić się o każdej porze. Myśmy (osoby zajmujące się pracą z dziećmi - przyp. red.) zaczęły tam zaglądać i pytać, czy nie potrzeba jakiejś pomocy. Szybko zorientowałyśmy się, że na tych halach jest mnóstwo dzieci, które nie mają opieki. Ich mamy były w słabym stanie psychicznym. W związku z tym zorganizowałyśmy się i ustaliłyśmy grafik zajęć dla dzieci po to, aby było wiadomo, że tego i tego dnia, o tej i o tej godzinie ktoś przyjdzie i co się będzie działo. A potem na wiosnę, mając już fundusze od Państwa, zaczęłyśmy pracować w szkołach. Zaczęłyśmy prowadzić zajęcia w świetlicach, bo tam było w miarę spokojnie w porównaniu z halami sportowymi, a od wakacji zorganizowałyśmy wakacyjne półkolonie w mieście. Przez całe lato, z wyjątkiem jednego tygodnia, w Domu Kultury odbywały się zajęcia. Prowadziło je 5 bądź 6 pań. Była pani Ewa – koordynatorka - która prowadziła zajęcia z tańca, była pani psycholog, która potem wróciła do Sum, była Ghanna (pol. Hanna – przyp. red.), która już prowadziła rękodzieło, ja prowadziłam zajęcia, była pani od śpiewu z Ukrainy. Było nas tam dość sporo i przez całe wakacje zjeżdżały jeszcze nowe dzieci, więc pracowałyśmy równocześnie w kilku salach. Starałyśmy się, aby codziennie działo się coś ciekawego i żeby jak najlepiej poznać dzieci i dostosować zajęcia do ich potrzeb. To też było trudne, żeby dostosować się do przyjeżdżających dzieci w różnym wieku i ich rodzin.
Na początku życzliwość była duża, wszyscy starali się pomóc, to był taki odruch serca i to trwało kilka miesięcy. Niestety potem te nastroje zaczęły się zmieniać i zaczęłyśmy mieć takie sytuacje, w których dzieci nawet się skarżyły, że są gorzej traktowane w szkole. A z kolei mamy Polki mówiły, że dzieci z Ukrainy są bardzo nieznośnie, że zaczepiają, brzydko się odzywają, ostentacyjnie palą papierosy itd. Zaczęły się pojawiać pierwsze symptomy takich trudności. Pojawiły się również problemy między samymi dziećmi z Ukrainy. Jedne mówiły dość dobrze po ukraińsku i to był ich język, inne w ogóle go nie znały, inne z kolei posługiwały się tylko językiem rosyjskim. Tutaj Hanna okazała się bardzo pomocna, ponieważ ona mówi świetnie po ukraińsku - to był jej język ojczysty. Zaczęła więc prowadzić zajęcia z ukraińskiego, wprowadzające w ten język dzieci, które go nie znały. Uczyły się go w czasie nagrywania bajek, czytania.
Trudnością były małe możliwości prowadzenia zajęć terapeutycznych, bo te dzieciaki z Ukrainy miały różne ciężkie przeżycia za sobą, a osoby, które miały odpowiednie uprawnienia do prowadzenia tego typu spotkań, były bardzo obciążone i było ich za mało. Z urzędami w Mławie współpracowało nam się bardzo dobrze, każdy bardzo starał się dopomóc na miarę swoich możliwości. I wydział oświaty i Miejski Dom Kultury i Biblioteka Miejska i Muzeum Historyczne i stowarzyszenia kulturalne mławskie. Mieliśmy wrażenie, że to wszystko fajnie działa.
Były też problemy z integracją niektórych dzieci, szczególnie tych, które nie chodziły do polskich szkół i miały (teoretycznie) zajęcia on-line. Ich rodzice często byli w pracy na kilka zmian, a dzieci były pozostawione same sobie. I kiedy mamy je tutaj odprowadzały pędząc do pracy, żeby się tutaj pobawiły, coś fajnego porobiły, spotkały, poznały się z innymi dziećmi, to one nie chciały się integrować, siedziały cały czas w komórkach. Oczywiście, jak się coś bardzo fajnego działo, to odkładały telefony, ale my nie chciałyśmy tego wymuszać. Zdawałyśmy sobie sprawę, że to miejsce ma być takim miejscem wytchnienia, w którym nie ma być dodatkowych stresorów. To miała być przestrzeń, gdzie dzieci mają szansę porozmawiać, poznać rówieśników, nawiązać dobre kontakty. Wiadomo też, że im były smutniejsze informacje, które do nich docierały, tym trudniej było przebić się do nich z czymś beztroskim.
Czyli Przystań tak naprawdę powstała nieformalnie dużo wcześniej, zanim został ogłoszony program Fundacji, bo panie w sposób spontaniczny starały się dziećmi zaopiekować i się nimi zająć. To była taka potrzeba chwili, potrzeba serca.
Tak, jak już mówiłam, miasto musiało się od razu zorganizować, bo ludzie napływali bez przerwy. My w gronie pań, które pracują z dziećmi również. Na przykład Hannę starałam się od razu włączyć do działania, bo widziałam, że nie dość, że porozumiewała się świetnie, płynnie, to na dodatek robi piękne rzeczy rękodzielnicze. Pozwoliło to Hannie zakotwiczyć w pracy z dziećmi, bo wcześniej pracowała ze studentami.
Właśnie – Hanna. Pani i pani rodzina przyjęła pod swój dach uchodźców z Ukrainy – Hannę Jarowienko – dziennikarkę, reżyserkę, scenarzystkę, absolwentkę Kijowskiego Uniwersytetu Narodowego i zarazem mamę dwójki dzieci. Zrodziła się z tego przyjaźń i wspólne przedsięwzięcia. Okazało się, że mają Panie wspólne zainteresowania, podobne problemy, marzenia…. Mogłaby Pani o tym opowiedzieć?
Hanna nie trafiła do nas przypadkowo. Poleciła ją nam, w momencie, gdy Hanna stała na granicy, nasza wspólna znajoma, Mariana Kril. Mariana jest dziennikarką Polskiego Radia, która współpracuje z Polskim Radiem dla Ukrainy. Mariana znała filmy Hanny. Wiedziała, że Hanna nakręciła film o lirnikach i kobzarzach pt. Wolni ludzie w roku Majdanu. To ona napisała na FB prośbę o przygarnięcie Hanny z rodziną. Myśmy z mężem w dniu wybuchu wojny przykleili się do ekranów i cały czas sprawdzaliśmy, co się dzieje z naszymi przyjaciółmi. Mamy na Ukrainie bardzo dużo osób, z którymi od lat robimy różne rzeczy. No i jak zobaczyliśmy pytanie, czy ktoś może przyjąć mamę z dwójką dzieci i z babcią, to małżonek natychmiast napisał do Mariny: „U nas jest duży dom, niech przyjeżdża.” Hanna zamieszkała u nas tydzień albo dwa tygodnie po przyjeździe do Polski. Przez jakiś czas była w Warszawie, tam siostra pomogła jej wynająć mieszkanko. Ale wtedy okazało się, że i ona, i jej mama mają różne problemy zdrowotne i zastanawiały się, co z tym zrobić. A myśmy zdążyli już dla nich opiekę zorganizować – moje przyjaciółki przyjeżdżały do nich i pytały, czy czegoś nie potrzebują: leków, jedzenia itd. Hanna zorientowała się, że nam rzeczywiście zależy. Przyjechała do Mławy, zobaczyła dom, porozmawiałyśmy o tym i o owym i postanowiła, że się tu przeprowadzi ze swoją mamą i dwójką dzieci. Przez trzy i pół miesiąca mieszkaliśmy razem i później rodzina Hanny pomogła jej wynająć mieszkanie w Mławie. Mieszka teraz w niedużym mieszkanku ze swoją mamą, córką i synem. Syn dostał się w tym roku do LO w Olsztynie. Jest to liceum z internatem, anglojęzyczne. Jej córka chodzi w Mławie do szkoły muzycznej, już do drugiej klasy.
Hanna po przyjeździe do nas była w bardzo ciężkim stanie psychicznym – na Ukrainie zostawiła swojego ojca, który nie chciał wyjeżdżać i przez kilka tygodni w ogóle nie było z nim kontaktu. Dlatego szybko zaangażowałam ją do zajęć z dziećmi, a jej siostra, która mieszka w Toronto, poradziła jej, żeby natychmiast zajęła się robieniem filmu. I Hanna, ponieważ z Ukrainy wyjechała tak jak stała, z pomocą jakieś brytyjskiej fundacji skompletowała sobie w ciągu kilku tygodni cały sprzęt filmowy. Zaczęła kręcić pierwsze dokumenty, najpierw na potrzeby dokumentacji w świetlicy, a potem reportaże na zamówienie lokalnej TV. Poczuła się potrzebna, co było dla niej bardzo ważne, ponieważ jednocześnie pojawiły się problemy onkologiczne. Ale powolutku podjęliśmy wspólnie jakieś kroki, aby i ten problem rozwiązać. Teraz Hanna jest pod opieką Instytutu Onkologii w Warszawie i wygląda wszystko bardzo pozytywnie. Wciąż prowadzi w Mławie zajęcia z rękodzieła dla dzieci tym razem zorganizowane przy PCK. Kontynuuje również pracę z filmem. Dzięki Fundacji Św. Mikołaja, poznała fajną grupę dzieci, z którymi stworzyła studio filmowe „Rajskie Jajko” i kręcą razem bajki ukraińskie. Dla nich to jest fajna przygoda. Nie jest to duża grupka, ale taka zżyta. W Raciążu w Domu Kultury prowadzi również Kółko Teatralne. Poza tym Hanna jest też wspaniałą ogrodniczką. Tak samo jej mama. Przy swoim małym mieszkanku na parterze mają taki 8-metrowy ogródek, z którego zrobiły kwitnący ogród. One tam mają wszystko: dynie, fasolę, kwiaty, zioła. Daje im to takie zakorzenienie i radość. Mimo że sytuacja polityczna jest ciężka i wszystkie nadzieje na szybkie i pozytywne zakończenie wojny gdzieś wyparowały, Hanna i jej rodzina odnalazły względną równowagę.
Rozumiem, że „Rajskie Jajko” ma swoją siedzibę w Domu Kultury?
Nie, w chwili obecnej Klub Filmowy ma swoją przystań w Miejskiej Bibliotece w oddziale dziecięcym, raz w tygodniu mają tam salę dla siebie i mogą tam działać. Dodatkowo szkoła katolicka chce im udostępnić harcówkę, gdzie będą mogli bardziej hałasować: wycinać, lepić, grać itd.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Przystani. Ile dzieci z Ukrainy przewinęło się przez 5 edycji programu w Mławskim Domu Kultury?
Dzieci przez naszą świetlicę przewinęło się bardzo, bardzo wiele, zajęć było dużo, w każdych z nich uczestniczyło średnio 20-ro dzieci. W sumie pod stałą naszą opieką w 5 edycjach Przystani uczestniczyła grupa 50-60-orga dzieci. Zajęcia odbywały się i w Domu Kultury, i w szkołach mławskich. Na spotkaniach familijnych, na których przychodziły dzieci z rodzinami, albo na koncertach, albo na lekcjach etnograficznych w szkołach było ich dużo, dużo więcej. W okresie najbardziej intensywnym, kiedy dzieci przybywało najwięcej, w szkołach podstawowych w Mławie było ich ok. 700, nie licząc przedszkoli i szkół średnich. Teraz mamy w Mławie ponad 300 dzieci z Ukrainy (tylko w szkołach podstawowych), ale cały czas pojawiają się nowe.
W momencie kulminacyjnym dzieci było 700, teraz jest 300. Te dzieciaki wyjechały do innych miast w Polsce, za granicę?
Tak, dużo dzieci wyjechało za granicę. Wiemy, że są w Niemczech, w Anglii, w USA. Część dzieci została, ale cały czas przyjeżdżają nowe. Mamy teraz taki projekt czytelniczy z Fundacją ABC „Cała Polska czyta dzieciom.” Jest skierowany do dzieci polskich i ukraińskich. Próbowałyśmy się zorientować, ile jest dzieci w klasach i nauczycielki powiedziały, że ciągle dochodzą nowe ukraińskie dzieci.
Czy sytuacja dzieci i młodzieży z Ukrainy w Mławie zmieniła się od wybuchu wojny? Jak się zmieniła?
Przed wojną dzieci ukraińskich było malutko. W każdej szkole było ich po kilkoro. One nie były wtedy w ogóle zauważalne. Ich obecności tutaj nikt nie wiązał z wydarzeniami światowymi. Wydarzeniami na Ukrainie w 2014 r. tutaj nikt się prawie nie interesował, to było dawno. Większość tych dzieci, które były z nami przed wojną, to były dzieci rodziców, którzy mieli tutaj dobrą pracę. W związku z tym te dzieci nie miały większych trudności materialnych. Jeden z najbardziej polecanych stomatologów w naszym mieście pochodzi z Ukrainy, z jego dziećmi moje chodziły do szkoły. Wydaje mi się, że do wybuchu wojny nie było kwestii, czy te dzieci są z Ukrainy, czy z Polski, czy z jakiegoś innego miejsca na ziemi. Teraz dzieci jest więcej, ich grupa jest zauważalna. Część tych dzieci jakość się zaadoptowała, korzystają z różnych możliwości, które daje Mława. Kilkoro chodzi do szkoły muzycznej, kilkoro chodzi na sportowe zajęcia i uczestniczy w zawodach. Ale jest duża grupa dzieci, które trzymają się po prostu razem, które się mało adaptują, mało się integrują. Mam córkę w siódmej klasie i akurat do jej klasy w tym roku dołączono po raz pierwszy dzieci z Ukrainy. I pierwsza reakcja klasy była: „Ojej, dlaczego do nas? My nie chcemy.” To jest przykre. Myślę, że nastawienie dzieci nie bierze się znikąd. Jeśli tak młode osoby - kilkunastoletnie a nawet młodsze, nawet jeszcze dzieci w przedszkolu - tak reagują to, to się bierze z innego miejsca, nie z prostego myślenia dziecka. Nie wiem czy z domu, czy z rozmów z rówieśnikami, trudno powiedzieć. Myślę o tym, jak było normalnie w tym pierwszym okresie, kiedy wszyscy sercem poczuli, że trzeba reagować. Ale teraz sytuacja się zmieniła i to, powiem szczerze, niepokoi i smuci.
Czego się nie udało zrobić? Czego Pani żałuje? A co było największym zaskoczeniem?
Niestety nie udało się nam stworzyć takiego miejsca komunikacji dla ludzi i z Ukrainy, i z Polski. Nawet wtedy, gdy robiliśmy jakieś otwarte spotkania, o których wcześniej informowaliśmy np. spotkania kolędowe czy rodzinne, to przychodziło na nie tylko kilkoro polskich mieszkańców Mławy; nie udało nam się zachęcić do naszych spotkań polskich dzieci tyle, ile byśmy chcieli. Jak robiliśmy wspólne koncerty, albo urządzaliśmy wspólne zabawy np. w szkołach to bardzo fajnie wychodziło. Widać było, że dzieci ukraińskie są bardzo zadowolone, że ktoś np. gra na ich historycznych instrumentach albo śpiewa po ukraińsku, a polskie dzieci otwierają szeroko oczy ze zdziwienia: „Boże, jakie to ładne!” Próbowaliśmy powtarzać takie wydarzenia, ale z Polski przychodziło zazwyczaj tylko kilkoro sympatyków.
Nie udało się nam zorganizować i zapewnić pomocy psychologicznej dla dzieci w takiej formie i w takim wymiarze, w jakim była potrzebna. Po prostu nie było ludzi, a ci do których udało nam się dotrzeć, byli zajęci. Powiem też szczerze, że wyobrażałam sobie, że nauczyciele się bardziej włączą w pomoc. Udało się nam raz zorganizować takie spotkanie dla wszystkich szkół mławskich i przedstawicieli różnych instytucji w mieście o dzieciach ukraińskich i miałam nadzieję, że za tym pójdą kolejne kroki. Ale właściwie ta sprawa uschła bardzo szybko. Owszem mieliśmy dalej możliwość pracy w szkołach, ale nie było żadnego odgórnego systemu wspierania, wymieniania spostrzeżeń, potrzeb. Tego mi bardzo brakowało.
A co się udało? Muszę powiedzieć, że byłam bardzo, bardzo pozytywnie zaskoczona, ile osób z Ukrainy przychodziło na spotkania rodzinne. Kilka udało nam się zrobić w Miejskim Domu Kultury jeszcze w 2022 roku, np. Dzień Niepodległości Ukrainy. Sala wtedy pękała w szwach, nie byliśmy w stanie policzyć wszystkich ludzi, ale widać było, że jest to dla nich ważne. Później robiliśmy takie spotkania kolędowe i wiosenne przed Wielkanocą, przychodziły na nie całe rodziny. Kilkakrotnie zdarzyły się takie sytuacje, że ktoś przychodził i mówił: „Ja jestem w Mławie dopiero tydzień, ktoś mnie zachęcił, żeby tu przyjść. Boże, jaka tu jest Ukraina!” Rzeczywiście zapraszaliśmy osoby, które były znawcami kultury i tradycji Ukrainy, chcieliśmy, żeby było tak serdeczne, żeby każdy się tu czuł dobrze. Było to dla nas dużym zaskoczeniem, że ludzie między sobą informowali się o tych wydarzeniach.
Pięknym zaskoczeniem była też współpraca z dziewczynami, które prowadziły zajęcia. Jak widziałam jak one się angażują, jak się poświęcają, poświęcają swój czas dla dzieci, wyjeżdżają z nimi na wycieczki, to było bardzo budujące.
Myślę też, że znakiem życzliwości naszego miasta i otwartości na problemy uchodźców ukraińskich, jest powstanie małej wspólnoty kościelnej. Udostępniono im maleńki, zabytkowy kościółek św. Wawrzyńca przy najstarszym cmentarzu w mieście, który łatwo jest ogrzać i jest łatwo dostępny, bo znajduje się w centrum miasta. Otwierany jest na coniedzielne nabożeństwa unickie, na które przyjeżdża batiuszka aż spod Płocka z córkami i żoną i wokół nich zbiera się wspólnota. Młody chłopak, Polak, katolik nauczył się ich całej liturgii śpiewanej i pomaga im co niedziela pięknie śpiewając.
Jakie rady ma Pani dla tych, którzy nadal zamierzają pomagać uchodźcom i ich rodzinom?
Po pierwsze trzeba się zastanowić komu pomagamy i wtedy postarać się rozpoznać potrzeby tej osoby. Po drugie musimy wiedzieć, ile możemy dać tej osobie: czasu, umiejętności, wiedzy, ile możemy włożyć w takie pomaganie. Czasami może to być bardzo ukierunkowane np. tu w Mławie niektórzy mają taką rodzinę zaprzyjaźnioną, z która starają się być w kontakcie i po prosu być blisko. Dla mnie ważną rzeczą jest stawianie sobie przed oczami idei, które w dzisiejszym świecie już nie popłacają. Czasami trzeba sobie takie górnolotne sentencje gdzieś w sobie wysłowić i mieć je przed oczami. Pamiętać, że po prostu nie jesteśmy sami na świecie, być wrażliwym na pewne potrzeby. Są momenty, kiedy jesteśmy gdzieś potrzebni. Bo jeśli my nie pomożemy i ktoś inny nie pomoże, i jeszcze ktoś inny nie pomoże, to nikt nie pomoże. To jest taki głęboki impuls wewnętrzny, który ci podpowiada: „Zrób coś z tym, musisz teraz się tym zająć.” I wtedy trzeba iść za tym impulsem. Dla mnie to jest ważne. I nie można się poddawać. A jak czegoś nie umiesz zrobić, to szukać pomocy u innych, którzy wiedzą i pomogą.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Z Kają Prusionwoską rozmawiała z Magdalena Wojdyga. Wszystkie zdjęcia pochodzą z filmu "Głos Mamy" reż. Hanna Jarowienko